Thursday, June 27, 2013

Manowce

W zasadzie manowiec w liczbie pojedynczej, choć już we współczesnej polszczyźnie nie występuje. Zatem niech będą manowce. Manowce konkretne.

Wielu ludzi kojarzy nieprzebytość i gąszcz straszliwy z dżunglą. To poniekąd prawda ale...
Tak samo bywa i w naszych lasach, łąkach i polanach śródleśnych - to nie kwestia położenia lasu jest tu kluczowa, ale to czy wcześniej był on przedmiotem działań człowieka. Inaczej mówiąc tam gdzie las - czy to amazoński, czy nadwiślany - tam przejść się da, jest może ciasno, czasem drogę zawalają opadłe gałęzie ale generalnie idzie się miarowo i przyjemnie - co innego tam gdzie swoje piętno odcisnął człowiek - tam przez wiele lat będzie chaszcz, pokrzywisko, młaka paskudna komaronośna. To tereny ruderalne - zniszczone, wyeksploatowane przez człowieka, zanieczyszczone chemią, pozbawione życiodajnej grzybni, równowagi ekologicznej i zubożone gatunkowo. Za to bogate w nawłoć i pokrzywy wyższe od człowieka.

No ale nie o przyrodniczym aspekcie chciałem dziś nawijać - to nie ten blog. Miało być o wędrowce.
Szedłem w kierunku na lasek Kruk w Skrzyszowie - trasa przyjemna, niemęcząca ale... znana - od dawna mam ochotę na wynalezienie sobie kilku skrótów, mogących się przydać lub nie, ale zawsze wartych poznania.  Tym bardziej iż na mapce spotykam zarysy dróżek, które urywają się gdzieś na stokach - z doświadczenia wiem że zazwyczaj jednak gdzieś prowadzą, czasami są nawet przejezdne dla rowerów.

Jednym z takich traktów miałem w planie zainteresować się dziś - prowadził na południe więc w/g mojego rozeznania powinienem nim dojść w okolice czerwonego szlaku okalającego Tarnów. Gdyby jednak okazało się to nierealne to miałem skręcić na wschód i dojść w okolice Lasku Kruk od południowo zachodniej strony. Plan prosty - ryzyko zagubienia żadne. Nie wziąłem kompasu, ani długich spodni, spodziewając się że przecież zawsze gdzieś dojdę.

W rzeczywistości było inaczej. droga prowadziła komfortowo przez sto metrów, potem była ścieżka, następnie miedza przy odłogu, a potem dziki wyrąb i ... nic. Kompletnie nic, poza nawłocią i pokrzywami poprzerastanymi przytulią czepną i ostrężynami. Widząc że na wprost nie dam rady, wybieram plan rezerwowy - odbijam na wschód, tam bieleje kilka brzóz, spodziewam się że znajdę tam choć cień ścieżki. Nic z tych rzeczy, na szczęście z opadniętej gałęzi wycinam "tyczkę pomocniczkę" (kto zna tę ruską bajkę?) i rozgarniając nią co większe chaszcze przemieszczam się do przodu. Zielsko przesłania mi horyzont - kieruję się więc na czuja - tam widzę jakieś drzewa tam idę - po drodze kilka razy przytulia dosłownie wyrywa mi kijek z ręki. oplatając go milionem maleńkich czepnych włosków, zmusza do używania dużej siły aby wyszarpnąć go z jej objęć.

Drzewa są, ale nie same, razem z nimi konkretny jar, do tego szoruje nim woda wymywająca w czasie deszczów glinę ze zboczy - znam te pułapki, będzie tam kilkadziesiąt centymetrów ilastego błota, mogącego zawłaszczyć buty niewprawnemu wędrowcowi. Ręce mam już całe w bąblach i podrapane do krwi, to samo nogi ale trudno je pokazać, gdy w najniższym miejscu zielsko sięga do piersi.

 W okolicy znajduję ciekawego grzybka coś niczym huba, lub pniarek ale łososiowej barw. Powietrze gęste jest od komarów, opadają mnie natrętnie - nie można się zatrzymać. Kilka z nich zainhalowałem do przełyku, w przypływie mściwości nie wyplułem - połykam je żywcem. Dość rozpaczliwie szukam szans na przebycie strugi, muszę myśleć o sobie i o Aurze która drepcze moim śladem. Wreszcie wynajduję strome blisko siebie położone ściany jaru rzecznego, jest szansa przeskoczyć, po swojej stronie młócę pokrzywy tyczką po drugiej jedynie skromny przyczółek. Dwa kroki rozbiegu i ... jestem, za mną skacze Aura, trzymam się garścią ... pokrzyw aby nie runąć do tyłu z podmytego brzegu.  Wbijam tyczkę w grząski grunt  za plecami i odpycham się dynamicznie - jestem na twardym terenie... ufff.
bzzz, kłuj, kłuj kłuj - z samozadowolenia wyrywa mnie rój krwiopijców.

Dalej to samo - wcale nie prawda że im głębiej w las tym więcej drzew - jest dokładnie odwrotnie - w normalnym lesie - ale ten normalny nie jest - to ostoja która uniknęła siekier pozyskujących ziemię rolników nie przez wybitne walory krajobrazowe, ale tylko dla tego że sam karczunek był by robotą nienawistnie ciężką a uprawy pewnie i tak zostały by zmyte przy najbliższej ulewie.  Nie uchroniło to jednak drzew przed wycinką w celach opałowych, pozostawiono jedynie niskopienne "chwasty" drzewne - jakieś wierzby i bzy czarne - pojawia się brzoza i młode sztuki buczyny i klonów - za trzydzieści lat będzie tu być może całkiem sympatycznie - teraz to dżungla. 

Kolejne byłe pole uprawne, teraz zarośnięte tym czym wcześniejszych klika - szkoda nawet patrzeć - staram się iść miarowo, nie zważając na kolejne ataki pokrzyw - tyczki już nie używam - nie ma sensu, chcąc torować sobie nią drogę, będę przemieszczał się pięć razy wolniej - pokrzywy mnie nie skatują ale za to komary i meszki...

Mijam kolejne kilka wypłukanych strugami wody jarów - tym razem dają się przejść, pokłady błota to zaledwie kilka centymetrów, pod nimi twarde łupki.

Kolejny lasek brzóz i znów zarośnięte pole niegdyś uprawne i tak jeszcze kilka razy - zaczynam się irytować - JUŻ powinienem gdzieś być! Pamiętam mapę - tu już muszą być pola uprawne a za nimi Kruk - tyle że tych pól nie ma - są odłogi. Nie ma też doliny która powinna być pomiędzy tymi lasami, cały czas jestem na zboczu, raz mniej raz bardziej nachylonym ale to nie jest dolinka.

Wreszczie!

Tak to zarys ścieżki - ktoś szedł tędy co najmniej miesiąc wcześniej - dziś już zarosła, ale wciąż jest czytelna - przyspieszam.

Jestem - wyszedłem z tego zielonego piekła tyle że... dokładnie w tym samym miejscy w którym weń wszedłem tyle że... z drugiej strony! Sam w to nie wierze - jak w książkach o niezdarnych wędrowcach - zatoczyłem kółko! Już nie próbuję drugi raz - wycofuję się niepyszny, pokonany przez las.

Dopiero na asfaltowym trakcie robię zdjęcia poharatanym nogom - pęcherze, żyłki zatrutej jadem pokrzyw kwi pod skorą, bąble ukąszeń, zadrapania - jeszcze zlatują się muchy chcące nachlać się mojej krwi bez wysiłku bo i tak się sączy.


 W domu kąpiel - eksterminacja kleszczy (sześć sztuk na mnie) dziesiątki na Aurze. Wieczorem piekło - wstrząs alergiczny powoduje drżenie kończyn, zwłaszcza nóg, nie mogę usnąć. Gorączka. Chłód piwnicy i dym papierosa nieco koją objawy - ale gdy tylko wyjdę na górę wszystko zaczyna się od początku - spodziewałem się tego, ale ból spodziewany wcale nie jest przez to mniejszy. Dopiero po drugiej w nocy, jako tako zasypiam.
Rankiem jest już zdecydowanie lepiej- chwała Ci Boże że dałeś mi ciało na tyle odporne by mogło znieść skutki mojej głupoty. 


A tak wygląda las "cywilizowany" - to jar prowadzący ze szlaku, góra św. Marcina - las Kruk, w stronę Skrzyszowa.


Sprawa nie daje mi spokoju, jak to się stało że ja wytrawny bądź co bądź łazik leśny, tak haniebnie zbłądziłem i do tego wylazłem "na własne plecy"? Analiza zdjęć satelitarnych niewiele daje, trzeba wrócić z kompasem i przemyśleć jeszcze raz. Tak robię. Tym razem jednak nie pokonuję całej trasy ale jedynie odcinek do pierwszego punktu  decyzji ... bingo! Iść należało konsekwentnie na wschód, tymczasem teren  to klasyczny dział wód, więc wszystkie strugi prowadzą na południe tyle że nie w liniach prostych ale tak jak im pozwoliły warunki terenowe, Do tego jeszcze ułożenie pól nie było orientowane w/g stron świata, ale zagony szły łukowato... wzdłuż dolinek wymytych przez wodę. W efekcie mimowolnie co i raz odstępowałem od marszruty na wschód, wybierając łatwiejsze ścieżki wzdłuż granicy lasu i dawnych pól po jakimś czasie szedłem już prosto na południe a potem na zachód i znów odbiłem na północ.
Dokładnie tak jak w życiu, drobne niewiele znaczące kompromisy, jakieś pójście na łatwiznę, wymyk przed odpowiedzialnością, drobne tchórzostwa, cokolwiek i nagle ni z tego ni z owego, gdy pozbawieni jesteśmy drogowskazów, zaczynamy iść w całkiem innym kierunku, potem wręcz w przeciwnym.

Hmmm W sumie to nawet dobra lekcja dla mnie była, w końcu lepiej gdy piecze skóra niż sumienie...

Monday, June 24, 2013

Przy czerwonym szlaku w Białej

Biała to jedna z najpopularniejszych nazw w Polsce - swoista ta biel, rzeka Biała jest mętna, gliniasta i czasami zielonkawa - Białą białą widziałem tylko raz w Pleśnej jak miejscowi spuścili do rzeki jakieś środki pianotwórcze - ale to lata temu było. Miejscowość zaś Biała to zadupie niewąskie ;-) ani wieś, ani miasto, ani przedmieście. Do tego jeszcze w kierunku na Mościce (dzielnica Tarnowa) trzeba przejść przez przysiółek zwany Piekłem, a potem przez kładkę nad... Białą która akurat może sto metrów dalej wpada do Dunajca, a potem wzdłuż Zakładów Azotowych i ogólnie terenem przemysłowym - co za wykręćkostka poprowadził tędy czerwony szlak... nie mam pojęcia - ale nie był to dobry pomysł - a drugiej strony każda inna marszruta to konieczność przeprawiania się na zachodni brzeg Dunajca. Podejrzewam jednakowoż że chodziło o uwzględnienie ("wicie rozumicie towarzyszu, som osiongniencia na łodcinku industryjalizacji kraju...") także przemysłowego aspektu tych terenów - bo na pozostałych odcinkach szlaku, mamy albo piękną przyrodę, albo zabytki sakralne czy poszlacheckie, lub też tereny rolnicze - słowem nic co by się aktywistom PZPR podobać mogło.
No ale Biała to jeszcze tereny agrarne i tego się trzymajmy.

 Na granicy Bobrownik Wielkich i Białej

Pomnik poległych żołnierzy Szarych Szeregów

 Tu link do opisu zdarzenia
Od siebie dodam (dla tych co zapoznali się z zalinkwanym tekstem) - kolejny przykład typowego dla Polaków braku kompetencji średniego szczebla zarządzania - to jakieś niezwykle symptomatyczne. Polski robotnik jedzie "na saksy" pracuje mniej a wydajność ma większą. Polski żołnierz pod polskim dowództwem ma większą szansę zginąć w jakieś nieprzemyślanej i nieprzygotowanej, spontanicznie improwizowanej awanturze niż w wielkiej bitwie. Szkoda tych chłopaków.

Tuesday, June 18, 2013

"Płaszów" czyli - Niemcy nie zapomną o wypędzeniu.

To w ogóle złożona historia.
W Krakowie jestem jako opiekun grupy szachistów, reprezentacji Szkoły Podstawowej nr 2 w Tarnowie popularnie "Konarskim" zwanej. Miałem odwieźć chłopców samochodem, ale godzinę przed wyjazdem zalałem filtr od LPG i klapa - nie pojedziem.
Bieg, pot, nerwy ale... pojechaliśmy Vojagerem (chwała niech będzie prywatnym przewoźnikom). Wpisaliśmy reprezentację na listy startowe, potwierdzili uczestnictwo i to kto na jakiej szachownicy zagra. Jak dla mnie chwila przerwy - idę w plener.

Już od dawna chciałem w spokoju, samotnie powtórzyć sobie i Niemiecki Nazistowski Obóz Koncentracyjny "Płaszów" i Bonarkę. Kilka lat temu bylem tam z rodziną, ale to nie to samo, mobilność z wózkiem i małym dzieckiem jest zdecydowanie mniejsza, a i zamiast skupienia, trzeba myśleć o potrzebach innych. wreszcie miałem kilka godzin dla siebie.

Od miejsca gdzie toczył się turniej to zaledwie kilka kilometrów - spacerek.






Myślę że zdjęcia nie wymagają komentarza.
No to tak od siebie dodam - tego postu by nie było, zdjęcia robię sam dla siebie, publikuję jakiś drobny ułamek, ale...
Skoro: "Niemcy nie zapomną o wypędzeniu" - polecam tekst z rzeczypospolitej, 
Jeśli: TVP nadaje serial "nasze matki, nasi ojcowie" - którego nie oglądałem, bo w ogóle TV (zwłaszcza reżimowej) nie oglądam, ale o którym sporo czytałem i jeśli mogę wnioskować po sentymentalnym "Gustloffie", to w tymże serialu także jest więcej nostalgii niż przerażenia tym co ich matki i ich ojcowie zrobili.
Zatem: my też mamy prawo i obowiązek pamiętać i tą pamięcią mieszać im dobre samopoczucie.